Odkryłam, co robię nie tak. To nie było zatrzymanie wody ani efekt plateau, spowolnienie metabolizmu i inne takie. Nie jadłam za mało w stosunku do ćwiczeń, nie.
Ja po prostu nie byłam w deficycie. Nieświadomie weszłam na zero kaloryczne.
Jak to odkryłam?
Policzyłam dzisiaj kalorie ze śniadania. Od jakichś 2 tygodni jem iście królewskie śniadania na słodko: naleśniki z mąki owsianej. No to zaczęłam liczyć. Mąka owsiana 40 g, 2 jajka, odrobina mleka, odrobina masła kokosowego nawet nie pół łyżeczki... Cały czas wygląda ok. Ale doszłam do dodatków. Skyr waniliowy, banan, 3 kostki czekolady 64%, łyżeczka masła orzechowego.
I się załamałam. Wyszło mi 900 kalorii!!! To połowa mojego zapotrzebowania na redukcji. A ja oprócz tego jadłam 2 śniadanie, obiad, kolację.
Jako że trzymam cały czas wagę 74 kg, musiałam jeść idealnie pod zero kaloryczne. Ale to mnie nie cieszy. Bo ja cały czas czułam, że jestem na diecie, że jem za mało i jestem głodna... Przecież jadłam jakieś 2200 kcal dziennie, to dużo kalorii!
I tu wchodzi kolejny powód, czemu nie schudłam.
Przez ten miesiąc odkrywałam świat fit produktów proteinowych i zajadałam się serkami proteinowymi. Piłam też codziennie kreatynę.
Czy nie jest dziwne, że dziś pierwszy artykuł jaki mi wyskoczył w proponowanych w telefonie to były najnowsze odkrycia na temat popularnego słodzika. Weszłam tam i czytam, że sukraloza tak chętnie dodawana do wszystkiego "fit" powoduje, że jesteśmy bardziej głodni...Mimo że nie ma kalorii, to zwiększa uczucie głodu i zamiast hamować chęć na słodkie, to zachęca do podjadania.
Nosz k*******. A ja jadłam prawie codziennie serek proteinowy z sukralozą i piłam kreatynę, która również ma sukralozę. Dałam się nabrać. Dałam się nabrać producentom fitżywności, którzy wcale nie chcą widać pomóc ludziom. Przeciwnie, chcą chyba żeby wszyscy mieli otyłość i byli nieszczęśliwi.
Dlatego rozgrzeszam się, bo nie wiedziałam, co czynię. Myślałam, że robię dobrze, zastępując słodycze tymi wynalazkami. Teraz to g*** out, nie tknę więcej. Ale straciłam już zaufanie do słuchania własnego organizmu. Zaufanie do ludzi zajmujących się dietetyką, co bredzą o jedzeniu intuicyjnym. Trzeba być metabolicznie zdrowym, żeby móc sobie na takie coś pozwolić. Ja nie zamierzam się dalej kręcić w kółko. Wracam do liczenia kalorii. Świat nie sprzyja nam, którzy chcemy być szczupli. Zewsząd brutalnie rzucają kłody pod nogi.
To jednak jeszcze nie wszystko. Zapomniałam o Doritosach... Tak, odkryłam również niebezpieczny świat naczosów różnych smaków. Całkowicie wyparły u mnie cheetosy. A są cięższe od cheetosów i mają mniejszą objętość, więc żeby wypełnić miseczkę sypałam ich pewnie więcej. Parę dni temu odkryłam też że mają paskudne składy, ale tylko dla konsumentów w Polsce - jest olej palmowy, a dla Niemców jest np. olej słonecznikowy. 100% lepszy skład mają nachosy z biedronki albo firmowe z auchan. Problem jest tylko taki, że zrobiłam zapasy i muszę dojeść przynajmniej te otwarte paczki, a resztę schować na jakieś szczuplejsze czasy.
Z tego wszystkiego planuję zamówić kaszę jaglaną 2 kg i odżywiać się tylko nieprzetworzoną żywnością. Dziś z wściekłości nie zjadłam 2 śniadania, a na obiad ugotowałam chudą zupkę na piersi z kurczaka z kalafiorową z mrożonki i kapustą kiszoną. Potem jadłam tą smutną zupę na obiad, aż wypełniła mi 120% objętości żołądka. Powiem Wam, że to działa. Nawet było wrażenie, że się coś najadłam. A jakie gazy potem po zdrowej zupce! Na kolację smutna sałatka z 2 rodzajów sałaty i 40 g fasoli z sosem salsa i pistacje i tortille. Odważone. Co do grama. Dzień kończę na jakichś 1850 kcal. Mam nadzieję, że jutro będzie łatwiej.